Antypirackie porozumienia powinni badać regulatorzy
Spowolnienie szybkości łącza osoby naruszającej prawa autorskie będzie możliwe w USA, ale nie na mocy prawa, tylko dzięki porozumieniu kilku firm. Taka samoregulacja nie powinna być jednak puszczana samopas. Władze powinny te porozumienia badać, podobnie jak dzisiaj badane są porozumienia między firmami (w ramach procesów antymonopolowych) albo dokumenty takie, jak polityki prywatności.
Niedawno Dziennik Internautów wspomniał o tym, że w USA możliwe będzie blokowanie piratom dostępu do internetu.
Porozumienie regulujące postępowanie z piratami w USA zostało podpisane w lipcu ubiegłego roku, o czym pisaliśmy w tekście pt. Operatorzy uświadomią, przekierują i spowolnią piratów. Dokument ten przewiduje, że osoby naruszające prawa autorskie otrzymają różnego rodzaju ostrzeżenia. Za pierwszym razem może to być ostrzegawczy e-mail, ale za piątym lub szóstym razem może dojść nawet do ograniczenia przepływności łącza lub dostępu do niektórych usług.
Warto podkreślić, że wspomniane środki mają być wprowadzone na mocy porozumienia pomiędzy posiadaczami praw autorskich a telekomami. Nie mamy tu do czynienia z żadnym rozporządzeniem, ustawą, umową międzynarodową itd. Nie. Jest to idealny przykład tzw. samoregulacji.
Operatorzy mówią, że wszystko jest w porządku, bo przecież nie każdy operator musi podpisywać porozumienie. Teoretycznie klienci też nie muszą się na to zgadzać, bo przecież można wykupić usługi u operatora niebędącego sygnatariuszem porozumienia. To jednak nie ma większego znaczenia, jeśli porozumienie podpisali wszyscy więksi operatorzy. Niejeden Amerykanin mieszka w miejscu, gdzie zarówno dominujący, jak i alternatywny operator będzie stroną tego porozumienia.
Czy w takim razie władze nie mają nic do tego? Strony porozumienia twierdzą, że nie, ale inny aspekt tej sprawy prezentuje Sean M. Flaim w serwisie Ars Technica. Jego zdaniem porozumienie pomiędzy posiadaczami praw autorskich i telekomami powinno być zbadane pod kątem zgodności z przepisami antytrustowymi (tzn. tymi dotyczącymi konkurencji na rynku).
Chodzi przecież o umowę (a może "zmowę"?) pomiędzy podmiotami gospodarczymi. Jedną stroną tej umowy są posiadacze praw autorskich, którzy mogą w pewnym stopniu kontrolować swoje produkty, ale nie mogą wywierać nacisku bezpośrednio na ich odbiorców. Drugą stroną porozumienia są telekomy, które mogą wywrzeć nacisk na swoich użytkowników (zob. Ars Technica, Op-ed: Imminent "six strikes" Copyright Alert System needs antitrust scrutiny).
Dzięki tej (u-z)mowie dochodzi do sytuacji, w której telekomy będą mogły ograniczać usługi świadczone klientowi jedynie na podstawie zgłoszeń przemysłu rozrywkowego (bez sądu, uczciwego badania sprawy itd). Jeśli jakiś abonent poczuje się pokrzywdzony, będzie mógł zażądać dokładniejszego zbadania sprawy, ale to wiąże się z wniesieniem opłaty w wysokości 35 dolarów (sic!).
Telekomy mogą na takim porozumieniu coś zyskać - ograniczą ruch, potwierdzą swoją dobrą wolę, zbiorą należne opłaty. Posiadacze praw autorskich też zyskają. Kto poniesie przykre konsekwencje i kto za to zapłaci? Oczywiście konsumenci! Szkoda, że nikt nie zaprosił konsumentów do dyskusji na temat porozumienia.
Obecnie możemy obserwować, jak władze unijne i amerykańskie krytykują polityki prywatności Google'a lub Facebooka. Regulatorzy rozbijają też rynkowe zmowy, ale jednocześnie władze różnych państw wspierają "inicjatywy samoregulacyjne" w obszarze ochrony praw autorskich, a te inicjatywy również zagrażają konkurencji i rozsądnym cenom usług. Polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego także ma na koncie podobne działania, choć nie chce się do nich przyznać.
Źródło:
Dziennik Internautów
Data dodania:
20.03.2012 08:46, przez: ches_ter
Czytano:
1506 razy
Ocena:
- Brak ocen
|
|